top of page

Pierwszego sierpnia 1944 zupełnie nie mieliśmy żadnych wiadomości, ani przypuszczeń, że coś może się wydarzyć. Ojciec pojechał jak zwykle do pracy w fabryce makaronu „Bramenco” ul. Wolska 60. Mama wczesnym popołudniem pojechała do naszej znajomej p. Prądzyńskiej, wesprzeć ją  co miesięczną dostawą  makaronu. Pani Prądzyńska została wyrugowana z pięknego majątku ziemskiego pod Toruniem, jej mąż po kampanii 1939r był jeńcem w obozie oficerskim (oflag) i samotnie, tylko z 5-letnią  córeczką Basią, borykała się z trudnościami w okupacyjnej Warszawie, pozbawiona otoczenia do jakiego przywykła w przedwojennej Polsce. 
Ojciec po 16 wrócił z pracy, zmęczony położył się czekając na powrót mamy i wspólny obiad. Około godz. 17 usłyszeliśmy wzmożony gwar na podwórku naszego domu (Marszałkowska 125) i wystrzały pistoletowe. Ojciec zobaczywszy uzbrojonych mężczyzn z opaskami AK i przerażony realnym niebezpieczeństwem wyciągnięcia przez Niemców i rozstrzelania wszystkich mężczyzn z domu, zawołał: „panowie, dajcie spokój, co robicie, tu są kobiety i dzieci” –a po ich reakcji dowiedzieliśmy się o wybuchu powstania.
Po chwili dwie dziewczyny wciągnęły na podwórze, każda ciągnąc za jedną rękę, zastrzelonego w bramie żołnierza Wehrmachtu.  Jedna odpinała pas z ładownicami, druga trzymała karabin, zasilając skąpe zaopatrzenie oddziału w broń. Zastrzelony, młody chłopak, leżał na plecach z włosami stojącymi dęba, smugami na twarzy po strzałach z karabinu i wyrazem przerażenia w oczach. Wyglądał strasznie, tak, że nasza współlokatorka, pani Sobkowiakowa, mimo że to był wróg, dostała spazmów.
A mamy ciągle nie było!
Byliśmy z ojcem już mocno głodni, szczęśliwie zaopiekowała się nami sąsiadka z oficyny, częstując nas wspaniałą zupą z kawałkiem boczku.
Około północy łomotanie do drzwi postawiło nas na nogi. To nasz przyjaciel z AK Tadeusz Kuczewski przyszedł zobaczyć jak sobie radzimy. Był to prawdziwy, warszawski zawadiaka, człowiek o wielkim szczęściu, który ze wszystkich opresji wychodził szczęśliwie. Był nawet nieźle uzbrojony. Miał bębenkowiec nagan z 3 nabojami, który kupił jeszcze przed powstaniem i z którym chodził po mieście ryzykując życiem  oraz karabin z 5 nabojami z którego nie mógł strzelać, bo wraży pocisk karabinowy uderzył w lufę od dołu tuż przed drzewcem. Zobaczywszy, że jakoś się trzymamy, poszedł szukać możliwości obcięcia uszkodzonej części lufy. Strzelał potem z takiego obrzynka – huk był podobno jak z armaty.
W okolicy były dwa mocne niemieckie punkty oporu. Ogród Saski z jednostką pancerną czołgów oraz gmach PASTy (Polska Agencja Sieci Telefonicznych) przy ul. Zielnej z niemiecką załogą. Jeden czołg wspierał załogę PASTy, mając pod ogniem całą ulicę Zielną od ul. Królewskiej. Dwie dziewczyny próbowały przebiec przez ulicę z kociołkiem jedzenia dla żołnierzy. Na środku ulicy zostały trafione pociskiem artyleryjskim i została po nich tylko leżąca na ulicy zgrabna nóżka dziewczęca w granatowym pantofelku z obcasikiem. Reszta zniknęła.
Mama wreszcie około 16-ej dotarła do domu cała i zdrowa. Po drodze była w grupie ludzi, którzy byli pędzeni przed czołgiem jako osłona. Szczęśliwie udało się jej uskoczyć do jakiejś otwartej bramy, a potem wykorzystując ruiny jeszcze z 1939 roku dotrzeć do domu. Opowiadała potem, że przekradając się przez jakiś murek poczuła miękkość pod nogami – okazało się, że zeskoczyła na nieboszczyka.
Dopóki Marszałkowska nie została przegrodzona barykadami, jeździły po niej czołgi z Ogrodu Saskiego. Jeden z nich wysadził desant 12 własowców w sąsiedniej kamienicy nr 127. Żołnierze ci rozbiegli się po klatkach schodowych w oficynach i trzymali całe podwórze pod ogniem. Może czekali na odsiecz, ale w końcu zostali zlikwidowani przez nasz oddział AK. W walkach tych zginął jeden z naszych chłopców podobno omyłkowo postrzelony przez kolegę. Było to możliwe, bo przecież nasi chłopcy nosili niemieckie hełmy, więc walcząc na poddaszu, w kiepskim oświetleniu, łatwo było się pomylić. Jednego z Własowców, już przebranego po cywilnemu, pilnowali dwaj nasi żołnierze leżącego na posadzce piwnicznego korytarza, dokładnie przed wejściem do naszej piwnicy, w której się schroniliśmy. Nieszczęśnik ten, przeczuwając swój los, cały czas wołał „ja ne winowat, Boh pomyłuj”. Poszliśmy do mieszkania, bo trudno to było znieść. Słyszałem jeszcze jak wyprowadzano tego więźnia, potem głos „co się będziesz p….ł ze s….synem”, huk wystrzału i zaległa cisza, prawdziwie grobowa.
Dalsze dni były coraz gorsze. Warszawa płonęła, dymy zasnuwały połowę nieba zakrywając słońce, którego promienie z trudem przedzierały się przez dym.
Opuściliśmy nasze mieszkanie 4. Października, dopiero po kapitulacji Warszawy. Nasza kamienica była wyjątkowo szczęśliwa, zupełnie nie uszkodzona. Zostawialiśmy, jak wszyscy wysiedleńcy, urządzone mieszkanie i jakoś zorganizowany byt, aby z tobołkami w rękach i na  plecach, znaleźć się znów na łasce Niemców, niepewni czy  zachowamy życie.

                                                                                                                                    Przemysław Hoffmann

bottom of page